Permanentny niedostatek
W
kapitalistycznej Polsce ponad 15 mln obywateli żyje w permanentnym
niedostatku – dane za artykułem Zatrzaśnięci w biedzie autorstwa
Marty Sapały, jaki ukazał się w tygodniku Polityka, nr 8 (3149) z
21-27.02.2018 r., str. 30-32. Można zaryzykować twierdzenie, że
takie właśnie jest oblicze polskiej biedy, w każdym razie
najczęściej spotykane.
Permanentny
niedostatek bynajmniej nie jest skrajną nędzą, czyli taką, która
oznacza niemożliwość zaspokojenia najbardziej podstawowych,
życiowych potrzeb, co prowadzi do biologicznej degeneracji. Na
pierwszy rzut okna osoby czy rodziny żyjące w omawianym stanie
czasami trudno nawet określić jako biedne; pozornie bardziej pasuje
tu określenie „niezamożne”. Bo miesięczny domowy budżet z
reguły jakoś się domyka (choćby cudem), zaś jedno lub oboje
rodziców ma pracę. Tyle, że brakuje kasy na luksusy. Tak by się w
każdym razie wydawało… gdy tymczasem w praktyce realna sytuacja
takich osób/rodzin (a przypominam, iż jest to blisko połowa
polskiego społeczeństwa!) jest o wiele gorsza.
Nawet
bowiem jeśli w rodzinie dotkniętej permanentnym niedostatkiem
tatuś, mamusia lub oboje pracują (niekiedy ich dzieci również),
to ich zarobki są na tyle małe – nadto, biorąc pod uwagę skalę
uśmieciowienia rynku pracy w (k)raju nad Wisłą, bynajmniej nie
zawsze wypłacane regularnie i terminowo – że starczają zaledwie
na zapłacenie rachunków (o ile oszczędza się prąd, wodę i
ciepło), kupno możliwie najtańszych artykułów… i w zasadzie
tyle. Jeżeli ktoś w familii zachoruje, zakup leków może być już
nazbyt dużym wydatkiem. O kinie, teatrze, wycieczce czy kursach
językowych dla dziecka można zapomnieć. Sfera rozrywki ograniczona
jest w zasadzie to telewizji z anteny wyłapującej naziemną
cyfrową, ewentualnie jakiegoś tańszego pakietu internetowego,
przeglądanego na starym, ale jeszcze jako tako działającym
komputerze; na nic innego takich ludzi po prostu nie stać. Dodajmy
też, że permanentny niedostatek najczęściej oznacza gnieżdżenie
się czasem kilku pokoleń na niewielkim metrażu. Przeważnie
ulokowanym na wsi bądź w małym miasteczku.
Pozornie
osoby czy rodziny dotknięte tą kapitalistyczną patologią mogłyby
łatwo zmienić swój status materialny na lepszy. Różni doradcy
zawodowi, siedzący na wygodnych kanapach przed telewizyjnymi czy
internetowymi kamerami, zachęcają: „Weź się do roboty!”
(wiadomo, wedle powszechnej, załganej kapitalistycznej propagandy
człowiek jest biedny z powodu swego „lenistwa,”, nawet ten, co
haruje po kilkanaście godzin na dobę przez siedem dni w tygodniu,
rzecz jasna na umowie śmieciowej, bo etatu „troszczący się o
pracownika” kapitalista jakoś dać nie chce) albo „Znajdź
lepszą pracę!”, a taki czy inny, oderwany od rzeczywistości
politykier dorzuci jeszcze: „I weź kredyt!” (a potem zasłużenie
przegra wybory). Niestety, to nie takie proste. Bo lepsza praca,
którą ludzie żyjący w permanentnym niedostatku mogliby podjąć,
owszem, jest… ale w większym ośrodku miejskim, oddalonym o
trzydzieści-czterdzieści lub nawet więcej kilometrów od miejsca
zamieszkania. Tymczasem połączenie autobusowe skasowano już kilka
lat temu (likwidowanie komunikacji publicznej to prawdziwa plaga
wielu regionów Polski; mniejsze miejscowości są dosłownie
odcinane od miast!), a pociąg wprawdzie jeździ, ale od roku tylko
towarowy. Na auto zaś nie stać, nawet na rozlatujący się złom za
kilkaset złotych… Więc realnej szansy na poprawę bytu z reguły
po prostu nie ma. Zaś utrata dotychczasowego zatrudnienia przez
choćby jedną osobę w rodzinie grozi szybkim popadnięciem w
skrajną nędzę.
Dzieci
z rodzin żyjących w permanentnym niedostatku również mają marne
szanse na awans społeczny i poprawę statusu. Jasne, chodzą do
szkoły, ale tej najbliższej domu (na dojazd do lepszej placówki
oświaty brakuje wszak pieniędzy), rodziców nie stać na kursy
językowe czy korepetycje, które ułatwiłyby dostanie się do
dobrego liceum, a potem na studia. Kiedy jednak młoda osoba do
szkoły wyższej się dostanie, musi sama zarobić na swoje
studenckie utrzymanie; rodzice nie mają przecież za co pomóc. No
to trzeba podjąć pracę. Ale spowodowane permanentnym niedostatkiem
zaległości z wcześniejszych etapów edukacji przekładają się na
niższe kwalifikacje zawodowe, o dobrą robotę więc trudno, należy
podjąć pierwszą lepszą. Czyli na śmieciówce, za marne
pieniądze… które student(ka) zobaczy tylko wówczas, gdy szef
będzie łaskaw je wypłacić. Jeśli nie, to ze studiów, możliwości
podjęcia dobrego zatrudnienia oraz awansu społecznego nici, trzeba
wracać do swojej wioski/miasteczka i dalej wegetować w permanentnym
niedostatku… lub popaść w skrajną nędzę, jeżeli sytuacja
rodzinna ulegnie pogorszeniu, np. ktoś wyleci z roboty albo
przyjdzie ciężka choroba.
Permanentny
niedostatek stanowi, jak łatwo się domyślić, skutek licznych
patologii nieludzkiego systemu kapitalistycznego w polskim wydaniu:
niskich płac, plagi umów śmieciowych, niestabilnego zatrudnienia,
odcinania wiosek i małych miasteczek od metropolii. Nie jest to
żadna „niezamożność”, oznaczająca w miarę godne życie,
lecz bez (zbędnych) luksusów, lecz tragiczny stan pełnej
beznadziei wegetacji. Stan, wyrwanie się z którego jest praktycznie
niemożliwe bez zinstytucjonalizowanej pomocy, najlepiej ze strony
państwa. Na nią jednak w neoliberalnym kapitalizmie próżno
liczyć, gdyż trzeba by było podnieść podatki, które „nazbyt
obciążają” najzamożniejszych kapitalistów…
Komentarze
Prześlij komentarz